Veroniki Dalakoura
Epilog
(Migoczący płomień)
Widziałam go. Siedział na ławce w piwnicy w zupełnych ciemnościach poruszał górną częścią ciała wpatrywał się w podłogę…Bez słowa. Pozostali od czasu do czasu spoglądali na niego, ale ich uwaga głównie skupiała się na hałasie dobiegającym z zewnątrz; długą tę ciszę, co trwać mogłaby wiecznie, przerywał rumor jakiegoś samolotu, gwizd jakiś, co napełniał ich trwogą.
Pomieszczenie było prostokątne i duże. Cement i wapno z drewnianymi ławami dookoła i pośrodku glinianą miednicą pełną wody. Z chwilą gdy ich oczy przywykły do ciemności próbowali wychwycić twarze. Nie musiał być to ktoś znajomy, starczyło spojrzenie coś przywoływujące, ulicę, piekarnię czy rynek.
Dokładnie naprzeciw środkowej ławki, obok drzwi, po lewej jak się wchodzi, stał podłużny, drewniany stół z podniszczonymi rogami, porżniętym blatem, z dwoma połamanymi nogami. Po jednej jego stronie tej zawsze niestabilnej (ciągle kopany przez niespokojne nogi siedzących przy nim), na zdezelowanym krześle, siedziała, pochylona, powiedziałbyś odosobniona, źle ubrana kobieta, w trudnym do określenia wieku. Choć nikt nie mógł wyraźnie widzieć jej twarzy, słowem bowiem nie odzywała się do nikogo a gapienie się na innych nie było jej, inaczej niż dla pozostałych, ulubionym sposobem zabijania nudy, to jej obecność, już od pierwszego dnia zamknięcia, robiła na wszystkich wrażenie.
To gorzkie urzeczenie jej pięknem, które pomimo odoru wapna i co raz bardziej przenikającej wilgoci ciągle trwało, nadżerało cokolwiek śmiałe, odważne i nieugięte pozostało jeszcze w tamtych głowach.
(1990)
z tomu „26 Wierszy”, 2004, tłum.: Leszek Paul