Okres dojrzewania niepamięci

Kiki Dimoula

Okres dojrzewania niepamięci

Czekam chwilę
na ściemnienie różnic i obojętności
i otwieram okna. Nic pilnego
robię to po to by się ruch nie wypaczył.
Pożyczam sobie głowę mojej byłej ciekawości
i nią kręcę. Nie, w istocie nie kręcę.
Pozdrawiam poddańczo wszystkich tych pochlebców
lęków – gwiazdy. Nie, w istocie nie mówię dobry wieczór.
Mocuję spojrzeniową przędzą
srebrne guziczki odległości
niektóre się już odpruły drżą i zaraz spadną.
Nic pilnego. Robię to tylko po to, by odległości
okazać wdzięczność za jej ofertę.

Gdyby nie istniała odległość
jakże skarlałyby dalekie podróże
na skuterze przywożono by nam do domu jak pizzę
wszechświat, na który taki apetyt miała nasza ucieczka.
Pijawką przyssaną do grzbietu
młodości byłaby starość
a babcią wołałyby mnie od zarania mego
i wnuki moje i moje pragnienie.
A gwiazdy? czym byłyby
bez wsparcia odległości.
Ziemskimi srebrami jakimiś świecznikami popielniczkami
do których kopcące jak smok bogactwo strząsałoby swoje popioły
a podziw inwestował własne przeszacowanie.

Gdyby nie istniała odległość
na ty bylibyśmy z tęsknotą.
Rzadkie teraz jej wstydliwe spotkania
z mnogą naszą potrzebą
fatalistycznie nasiąkłyby
ulicznym językiem pospolitości.

Prawda, gdyby nie istniała odległość
ten bliski ktoś nie byłby jak daleka gwiazda
przychodziłby na pierwszorzędne przyziemienie
jedynie dwa kroki dzieliły by marzenia
od jego zarysu.
Podobnie tuż przy nas tkwiłaby
duszy ostateczna ucieczka.
Po co jej ta cała włóczęga. Miejsce
puste jest przecież. My zeszlibyśmy
by żyć w krypcie naszego ciała
a ona z swoim mitem i jego bambetlami
zrodziłaby się ponownie w ciele.

Odległości, gdybyś nie istniała
przeszła by dużo łagodniej
dużo szybciej w ciągu zaledwie jednej nocy niepamięć
trudne przewlekle swoje dojrzewanie
nazywane dla eufonii pamięcią.

Nie, w istocie nie pamięć. Mocuję
spojrzeniową przędzą podobieństwa
odpruły się drżą i zaraz spadną.
Nie, w istocie nie mocuję. Usłużnie kręcę się
wokół tych pochlebców czasu
których dla zwięzłości nazwałam pamięcią.
Nie, w istocie nie pamięć. Zaopatruję spadające gwiazdy
w przedłużone unicestwienie. To pilne.

z tomu „Okres dojrzewania niepamięci”, 1994, tłum.: Leszek Paul

Wrogie pojednanie

Kiki Dimoula

Wrogie pojednanie


Bielsze wydają mi się twoje włosy wieczorem
gdy skołowaciała czeszę je myślami.

Coś ci się stało? Postarzyła cię wielość fotografii
czyżby nagadała ci na mnie
zjadliwa wina moja.

Zawzięta powódka.
To ona nauczyła mnie być tak rozrzutnie winną.
Winną że od ognia drzewo się zajmuje
ogień od wody gaśnie albo nasycenia
winną że dzień jedynie jeden dzień żyje
że świergot jedynie ptaków jest przywilejem
że młodość na koniec nie przychodzi
lecz na początku
wtedy gdy sami z siebie jesteśmy tacy młodzi.

Nie słuchaj jej, nie żyję, drepczę tam i z powrotem
moje fale wyrzucają mnie na moje fale.
Nie żyję, wypielam; wir z wirów.
Czystym go zostawię gotowym dla następnych.

Opłaty uiszczam, ślepo służę mrocznemu
słowu temu – szarlatanowi alchemikowi – mieszam
wrzenie jego potęgi.
Zioła parzy z głębokich
korzeni życia i z korzeni abiotycznych.
Witaminy ślepej kontynuacji.

Niezłomność krzyczą naklejki flakonów
To nie niezłomność. To pojednanie
wrogie między życiem a jego brakiem.

Jestem ślepym czeladnikiem alchemika szarlatana.
On ból nie do zniesienia uśmierza
przejściowym. Czego więcej chcesz czego
to on namawia
matki te całe w czerni by dalej żyły
by żyły żyły aż do głębokiej starości
grobu własnych dzieci.

On sam uśmierzył i mnie
tej pierwszej nocy gdy poznałam
pustą poduszkę twoją
gdy poszłam z nią spać.
Jednak głęboko spałam
błogo od czasu do czasu niepokojona swojsko
jakby obok mnie trwała ciągle całonocna
kołysanka kłótnia
którą urządzał mój zrzędliwy słuch
delikatnie tkanemu twojemu chrapaniu
– nie było tak powietrze traciłeś.


Spałam.
Z całą pewnością doniesie ci o tym
zjadliwa moja wina.

z tomu "Zdroweś Nigdy", 1988, tłum.:Leszek Paul