[Śniadanie podarta gazeta]

Zefi Daraki

[Śniadanie podarta gazeta]

Śniadanie podarta gazeta
Spływały po mnie pomyje rozmów
dawno zapomnianych –
wzgarda faktów
co zapodziały ciebie
wśród roztrzaskanych latarni ślubów

Potem pamięć jakby
w sznur rozkołysany się obróciła
i zawisły na niej
wymarłe objęcia

Pamiętam podarła mi się spódnica
próbowałam już nie wiem co
Zsuwała się aż do ziemi
Stałam patrzyłam jak plisuje się na mnie
jak odległy dziecięcy wiek

z tomu: „Grota ze sztucznymi ogniami”, 2014, tłum.: Leszek Paul

Zefi Daraki

Zefi Daraki (Ζέφη Δαράκη) urodziła się w Atenach. Debiutowała w roku 1960 tomem poezji zatytułowanym „Piosenka nowych czasów”. Pracowała w Bibliotece Publicznej w Atenach, z której w czasach dyktatury wojskowej została zwolniona. Powróciła ponownie do pracy w 1974. Była żoną wybitnego poety Virona Leontarisa (1932-2014). Jest laureatką wielu nagród literackich. W roku 2015 została odznaczona Nagrodą Akademii Ateńskiej za całokształt twórczości oraz Państwową Nagrodą za tom „Η σπηλιά με τα βεγγαλικά”. Oprócz licznych tomów poezji Zefi Daraki wydała 2 powieści.
Wiersze Zefi Daraki tłumaczone byłe na francuski i angielski. I tutaj po raz pierwszy na polski.

  • Το τραγούδι των νέων καιρών, 1960
  • Μεταπτώσεις, 1967
  • Διαβάσεις, 1969
  • Εμπλοκή, 1971
  • Ο κήπος με τα εγκαύματα, 1973
  • Έκλειψη. Το ημικύκλιο αίμα, 1974
  • Ο αρχάγελλος καθρέφτης, 1976
  • Ο άνεμος και τα ρολόγια, 1977
  • Ο λύκος του μεσονυχτίου, 1978
  • Τα αόριστα γεγονότα, 1980
  • Το μοναχικό φάντασμα της Λένας Όλεμ, 1982
  • Η κρεμασμένη, 1984
  • Μάρθα Σόλγκερ, 1985
  • Το ιερό κενό, 1988
  • Η Όνειρος, 1990
  • Κοιμήθηκα η αχάριστη, 1992
  • Η θλίψη καίει τις σκιές μας, 1995
  • Ωσάν λέξεις, 1998
  • Το σώμα δίχως αντικλείδι, 2000
  • Το ακίνητο εν οδύνη, 2002
  • Ο απέναντι χρόνος, 2006
  • Σε ονομάζω θα πει σε χάνω, 2008
  • Ερήμωνε, 2012
  • Η σπηλιά με τα βεγγαλικά, 2014
  • Ο ύπνος είναι ρόδο, 2016
  • Το χαμένο ποίημα, 2018
  • Συναντήσεις στο άβατο, 2020
  • Αόρατη Μαρία, 2022

http://www.zefidaraki.gr/

Akt we wnętrzu pokoju

Maria Laina

Akt we wnętrzu pokoju

Pomiędzy małymi
i wielkimi słowami
waha się biała linia
równa i zastygła
oddycha.
Drobne nici światła
delikatnie toczą cię we mnie
moje słowa skrywają twoje oczy
równe i zastygłe;
pomiędzy czerwienią i bielą
oddychasz.

z tomu: Zmiana miejsca (Αλλαγή τοπίου, 1972), tłum.: Leszek Paul

Przeszłam

Kiki Dimoula

Przeszłam /Πέρασα

Because these wings are no longer wings to fly
-T.S.Eliot

Idę i zmierzcha.
Decyduję i zmierzcha.
Nie, nie jestem smutna.

Byłam dociekliwa i pilna.
Znam się na wszystkim. Trochę na wszystkim.
Znam imiona kwiatów gdy więdną,
wiem kiedy zielenią się słowa i kiedy marzniemy.
Jak łatwo przekręcić w kłódce uczuć
dowolnym kluczem zapomnienia.
Nie, nie jestem smutna.

Przeszłam przez deszczowe dni
wezbrałam za tą
kolczastą siatką wody
cierpliwie i niezauważalnie,
tak jak ból drzew
gdy porzuca je ostatni liść,
jak strach nieustraszonych.
Nie, nie jestem smutna.

Przeszłam przez ogrody, zatrzymałam się przy fontannach
widziałam wiele posążków śmiejących się
do niewidocznych powodów radości.
I małe zadufane amorki.
Ich napięte łuki
półksiężycem wzeszły moimi nocami i rozmarzyłam się.
Widziałam liczne i piękne sny
i widziałam jak się w nich zatracam.
Nie, nie jestem smutna.

Wędrowałam wiele między uczuciami
własnymi i innych,
wolne miejsce zostawało zawsze między nimi
by przejść mógł rozłożysty czas.
Koło poczt przeszłam i ponownie przeszłam.
Listy napisałam i ponownie napisałam i bez trudu do boga odpowiedzi się modliłam.
Krótkie kartki przychodziły:
serdeczne pożegnania z Patry
i jeszcze jakieś pozdrowienia
od wieży w Pizie która się chyli.
Nie, nie jestem smutna, że dzień się chyli.

Dużo mówiłam. Do ludzi,
latarni i zdjęć.
I dużo do łańcuchów.
Nauczyłam się ręce czytać
i tracić ręce.
Nie, nie jestem smutna.

Podróżowałam rzecz jasna.
Byłam to tu to tam…
Wszędzie gotowy świat by się zestarzeć.

Straciłam trochę tego, trochę tamtego.
I na ostrożności w sobie straciłam
i na nieuwadze swojej.
Nad morze też poszłam.
Przestronność mi się należała. Powiedzmy, że ją sobie wzięłam.
Wystraszyłam się samotności
więc ludzi wymyśliłam.
Widziałam jak jedni padają
od ręki cichego pyłu,
co promień słońca przecina,
inni od dźwięku dzwonka maleńkiego.
I grzmotem dzwonów rozdzwoniłam
ortodoksyjnej pustyni.
Nie, nie jestem smutna.

Rozgorzałam i stliłam się.
Rutyny księżyców też mi nie zabrakło.
Ich kres nad morzem i ponad spojrzeniem,
mroczny, mnie wyostrzył.
Nie, nie jestem smutna.

Tak jak tylko mogłam opór stawiałam rzece
tej wezbranej by mnie nie porwała,
i tak jak tylko to było możliwe wodę wymyśliłam
w suchych korytach
i dałam się porwać.

Nie, nie jestem smutna.
Noc o właściwej porze przychodzi.

.

z tomu: „Trochość świata”, 1971, tłum.:Leszek Paul

Kiki Dimoula czyta wiersz “Przeszłam”

Maria Laina


Μαρία Λαϊνά – Maria Laina urodziła się w Patras w 1947 roku, jest wielokrotnie nagradzaną grecką poetką.

Absolwentka Wydziału Prawa Uniwersytetu Ateńskiego. Pracowała jako tłumaczka, krytyk, scenarzystka, redaktorka tekstów, profesor greckiego i producent radiowy.

Należy do tzw. Pokolenia 70, grupy autorów greckich, którzy zaczęli publikować swoją twórczość w latach siedemdziesiątych, zwłaszcza pod koniec greckiej junty wojskowej w latach 1967-1974 i w pierwszych latach istnienia Metapolitefsi.

Za swój zbiór „Różowy strach” (Ρόδινος φόβος) otrzymała w 1993 roku Państwową Nagrodę Poetycką, a w 1996 roku nagrodą „Kawafisa” (Διεθνές Βραβείο Καβάφη ) a w roku nagrodą Costa i Eleni Ourani Award od Akademii Ateńskiej

Jej poezja została przetłumaczona na język angielski, francuski i hiszpański.

Oprócz 9 tomów poezji jest również autorką licznych sztuk teatralnych i tłumaczeń.

  • Pełnoletność” (Ενηλικίωση), 1968
  • Zaświaty” (Επέκεινα), 1970
  • Zmiana miejsca” (Αλλαγή τοπίου), 1972
  • Znaki interpunkcyjne” (Σημεία στίξεως,) 1979
  • Jej własne” (Δικό της), 1985
  • Różowy strach” (Ρόδινος φόβος), 1992
  • Tutaj” (Εδώ), 2003
  • Ogród. Nie ja” (Ο κήπος. Όχι εγώ), 2005
  • Technika mieszana” (Μικτή τεχνική), 2012
  • “Ό,τι έγινε: Άνθρωποι και φαντάσματα”, 2020

Nieoczekiwania

Kiki Dimoula

Nieoczekiwania / Απροσδοκίες

Mój Boże, co nas jeszcze nie czeka.

Siedzę tu i siedzę.
Deszcz pada bez padania
podobnie jak cień gdy
zwraca nam ciało.

Siedzę tu i siedzę.
Tutaj ja, vis-à-vis serce moje
a trochę dalej
moje zmęczone z nim obcowanie.
Byśmy zdawali się liczniejsi
za każdym razem gdy nas pustka liczy.

Wieje pokój pusty.
Chwytam się mocno mojej metody
by mnie wymiatano.

Wiadomości od ciebie żadnych.
Zdjęcie twoje znieruchomiałe.
Patrzysz jak przychodzący
uśmiechasz się jak nie.
Kwiatki uschnięte przy
tobie powtarzają nieprzerwanie
rzeczywiste swoje imię semprevives
semprevives — wiecznie żywe, wiecznie żywe
byś czasem nie zapomniał czym nie jesteś.

Pyta mnie czas
którędy chcę by minął
czy kładę akcent na
starość czy radość.
Bon moty.
Żaden koniec nie bawi się słowami.

Wiadomości od ciebie żadnych.
Zdjęcie twoje znieruchomiałe.
Podobnie jak deszcz gdy pada nie padając.

Podobnie jak cień mój powracający ciałem.
Podobnie jak gdy pewnego dnia spotkamy się
tam w górze.
W jakiejś rzadkości zarośniętej
cienistymi nieoczekiwaniami
i obrotami wiecznie zielonymi.
Tłumaczyć namiętne
milczenia które odczujemy
— udoskonalona forma namiętnego
upojenia które niesie za sobą jedno spotkanie
tu na dole — przyjdzie pustka.
Porwie nas wtedy
jakieś burzliwe nierozpoznanie
— udoskonalona forma brania w ramiona
z której tu na dole korzysta spotkanie.
Tak więc spotkamy się. Oddychając lekko, ukryci
przed przyciąganiem. W strugach deszczu
furiackiego braku grawitacji. Podczas może jakiejś
podróży bezkresu w nieskończoność,
na honorowej gali wręczenia strat Znanemu
za jego olbrzymi wkład w Nieznane,
zaproszeni na gwiaździste lśnienie przeznaczenia,
na ceremonii zaniechań rozpływających się
celów i pożegnań niebios
byłych istotnych znaczeń.
Tylko tym razem całe to towarzystwo oddaleń
będzie jakoś markotne, ponure
nawet jeśli niebyt raduje się z nicości.
Może dlatego że zabraknie duszy towarzystwa.
Ciała.

Krzyczę do prochów
niech mnie rozbroją.
Wołam je
ich zakodowanym imieniem: Wszystko.

Będziecie się widywać sądzę regularnie
ty i śmierć tego marzenia.
Ostatnia latorośl marzenie.

Z wszystkich które miałam najbardziej roztropne.
Klarowne, łagodne, wyrozumiałe.
Nie takie oczywiście wizjonerskie
ale też nie nędznie przyziemne
nie całunne dla każdej ziemi.
Gospodarne marzenie
w sile i w błędach.
Z tych które wykarmiłam
najbardziej empatyczne — bym
samotnie się nie starzała.

Będziecie się widywać sądzę regularnie
ty i jego śmierć.
Pozdrów je ode mnie, powiedz niech i ono
przyjdzie koniecznie na nasze spotkanie
tam, na gali wręczania strat.

Tak długo jak nie żyjesz kochaj mnie.
Rzecz jasna zadowolę się niemożliwością.
I ona mnie przecież kiedyś kochała.
Tak długo jak nie żyjesz kochaj mnie.
Bo wiadomości od ciebie żadnych nie mam.
A biada gdy nie da
znaku życia irracjonalność.

Miłość

Maria Koulouri

Miłość

Kieszenie pełne złota
Doskonale rozłożone towary
Transakcja dokonana
Kobietę swą i wszystkie jej uśmiechy sprzedał
Meble, ciuchy, całe wyposażenie sprzedał
Czas teraźniejszy
Dom
Ściany tylko zatrzymał
Dwie w liczbie
Na jednej zawiesi portret pradziada
Lustra zapełnią drugą
Tam
Na środku rynku
Lekki
Wolny od pragnień
Klęka
Nareszcie modlić się będzie
O zdrowie
Stracony czas

z tomu „Puste muzeum”, 2013, tłum.: Leszek Paul

Możemy i my domowym sposobem powiększyć małe znaczenie zdjęcia

Kiki Dimoula

Możemy i my domowym sposobem powiększyć małe znaczenie zdjęcia

Tak obcy mi jesteś
jak ciało snów
jak dotyk jego.
Znam cię jedynie
gdy w ręce wpadnie mi
jakieś twoje zdjęcie
twoje spojrzenie wspinało się
po trapie statku
rozpięta kurtka falowała
zwrócona ku odejściu
zdjęcie
małego rozmiaru do paszportu
od piersi w górę.
Mniejszy od połowy
a patrz jak zaokrętowałeś się w mojej myśli
totalną podróżą.

z tomu “Przeprowadziliśmy się ościennie”, 2007, tłum.: Leszek Paul

Zdroweś Nigdy

Kiki Dimoula

Zdroweś Nigdy / Χαίρε ποτέ

Ostateczne Zdrowaśki wieczorem
nieskończone moje które ci posyłam
i zdroweś zdroweś na cześć nieprawdopodobnego
boska gorliwość niech ci przekaże.

Mdlejąc spadają fiołki
od uścisku łaskawej
pogody to uwierzytelnienie
od roku ich nie widziała.

Zdrowaś ciągłości kwiatów
w planowym waszym powrocie
zdrowaś ciągłości niepowrotu
pieczę sprawowałaś dosłownie nad martwymi.
Zdrowyś ciemności uścisku
co uznajesz to uwierzytelnienie
ostatni raz cię widział nim się narodziłeś.
Zdrowaś twoich oczu przed otwarciem trwogo
zdrowaś łaski pełna obietnico beznadziei
że spojrzenie twoje odważy kiedyś się ponownie
na moje pełne lęku otworzyć.
Zdrowaś twoich oczu trwogo przed otwarciem
wstęp wolny pamięci niech ma niech przychodzi
oglądać je kiedy tylko zechce
jutrzeńka dnia straconego.

A tobie świecie
co poniżasz się by żyć
tak długo jak traf ciebie wymaga
by cierpienia owocowały
twoją żyzną wytrzymałością,
co upokarzasz się by żyć
dla jednego marnego dobry wieczór
co rzuci ci podczas swej wędrówki
brzuchomówca księżyc w pełni
co mam ci powiedzieć?
Bądź pozdrowiony i ty.

————————————————————

*“jutrzeńka dnia straconego” (αὐγὴ χαμένης μέρας) – zmieniony przez K. D. cytat z akatystu: „Jutrzeńko dzień zbawienny znacząca” (tłumaczenie na język polski z roku 1792 przez unickiego księdza Tymoteusza Szczurowskiego).

z tomu „Zdroweś Nigdy”, 1988, tłum.: Leszek Paul

Kurz

Kiki Dimoula

Kurz / Σκόνη


Żal mi gospodyń
gdy tak się trudzą
każdego ranka usuwać z domu kurz,
kurz, ostateczne ciało bezcielesności.
Miotły zmiotki
odkurzacze miotełki
ściereczki szmaty pajace
hałasy ekwilibrystyczne style
biczem spadają ruchy
na udomowiony kurz.
Każdego ranka balkony i okna
amputują czynność i ekscytację;
odcięte głowy podskakują jak jojo
ręce wystają i wiją się z bólu
jakby je coś szlachtowało od środka
połamane ciał połówki,
przepiłowane schyleniem.
Kolejne łamanie Kompletności.
Nieustannie się łamie,
nawet zanim zaistnieje się kruszy
tak jakby to było dla niej właściwie celem
by nie być.
Kompletne życie mówi ci ktoś.

Od kiedy to kompletne
połamaną miarą którą trzymacie
mierzymy?
Godna pożałowania Kompletność.
Korpulentna włóczy się postrzelona.
Wariatka wołają za nią zubożałe wielkości.

Trzep trzep
niech kurz wyjdzie ze szpar
niech wyjdzie z głębokich gniazd snu,
prześcieradeł i pierzyn.
I te chwile gdy
wystraszone ciało rzuca się
nocą i wyje Boże mój zatracam się,
wytrzepane zostaną i one jak pył,
pyłem strata i strach
jak ja nie znoszę tego wytrzepywania
życia mojego wewnętrznego na zewnątrz.
Spuchnięte poduszki snu
przeraźliwie tłuczone pięściami i boję się
drżę niech się w puch nie obrócą;
kryształowymi testamentami snów są napchane.
Wszystkie sny sen odziedzicza
człowiek żadnego.
Drżę, takie globalne wydziedziczenie
nie zniosę by i je trzepano jak kurz.
Trzepanie dywanów
niech wyjdzie kurz z gniazd deseni
niech runie z koloru mostów.
I śpieszny krok
to opętane tam i z powrotem po domu
w płytkiej lojalności dywanów
żeby nikt z dołu nie usłyszał co stąpa,
żeby nie usłyszał co nie stąpa,
zostanie wytrzepany i on jak kurz
jak ja nie znoszę tego wytrzepywania
życia mojego wewnętrznego na zewnątrz.

Żal mi gospodyń
wysiłku ich bezpłodnego.
Kurz nie znika, nie ucieka.
Niekiedy czas odchodzi by czas spotkać
nowy pakt kurzu zawarty zostaje.
To wszystko co chroni nas przed nim — Czystość
i Stabilność — to środki jego powrotu.
Przynoszą go te pierwsze i najlepsze.
Nigdy nie widziałam bardziej zakurzonych powierzchni niż one.
Nawet Światło nieskazitelne
radosny transport kurzu;
prawdziwy cud widzieć go
jak zastygły przechodzi przez promień słońca
jakby stąpał po ruchomych schodach
tych nowoczesnych, usypiających
z wykastrowanymi stopniami.
Przenosi się
widoczny jak grubo mielony wiatr
by ponownie wejść otwartymi oknami
swoich otwartych praw.
Nasz byt dom jego i przyszłość jego.
Ja bałaganiara, daję mu osiąść.
Dociekliwy na grzbiecie książki
o Sędziwości.
Na rozsądnej fotografii moich dzieci
gdy te nosiły mnie
białą wykrochmaloną idealnie okrągłą Matkę
luźno od środka wszytą
ukrytymi rzadkimi fastrygami
na szkolnym fartuchu.
Teraz w Dorosłość ubrane są moje dzieci
ich fartuch kurz teraz nosi
okrągły kołnierzyk,
mnie nosi Matka kurz
właśnie tak powinny być szyte
więzi i zależności,
rzadkimi luźnymi fastrygami
by łatwo dały się odpruć.
Nigdy nie odkurzam
mosiężnego atlety
zdobiącego wielki zegar z mosiądzu.
Tak umięśnione jego kończyny
zdają się być rozsrożone.
Być może zmuszają go by trenował
coś bardzo niewidzialnego,
może by czas trenował
może czas chce być w stanie
biec szybciej niż biegnie.
Wynik który raduje kurz.
Siedzi na moim lustrze
swoim lustrze, dałam mu je w prezencie.
Jałowy przedmiot, cóż miałabym z nim począć.
Przestałam zapominaiać na nim swoje twarze
ochoty już nie mam by orać zmiany
i duplikować się odmienną.
Pozwalam mu posiedzieć
pozwalam mu przychodzić
kubłami niech przychodzi
niech rozsypie się nade mną
jak zmielona opowiastka wielkiej historii,
pozwalam mu szybkiemu szybko przychodzić
tak jak ten czas co trenuje
biegać szybciej niż biegnie
i siedzi sobie głęboko opasły kurz
pozwalam mu siedzieć, wiekuje
opaśle mnie okrywa, pozwalam mu
by mnie okrywał pozwalam
okrywa mnie
byś mnie zapominał pozwalam mu
byś mnie zapominał pozwalam
zapominasz mnie
zapominać mnie
pozwalam ci
bo nie znoszę tego wytrzepywania
życia wewnętrznego na zewnątrz


z tomu „Moje ostatnie ciało”, 1981, tłum.: Leszek Paul


Kiki Dimoula czyta wiersz “Kurz”