Miłość, nazwa, rzeczownik, bardzo rzeczowy, liczby pojedynczej, rodzaju ani żeńskiego ani męskiego, rodzaju bezbronnego Liczba mnoga bezbronne miłości.
Trwoga, nazwa, rzeczownik, na początku liczba pojedyncza później mnoga: trwogi. Trwogi od tej chwili o wszystko.
Pamięć, nazwa główna smutków, liczby pojedynczej, tylko liczby pojedynczej i nieodmienna. Pamięć, pamięć, pamięć.
Noc, nazwa, rzeczownik, rodzaju żeńskiego liczby pojedynczej. Liczba mnoga noce. Noce, od tej chwili noce.
Teraz gdy śniłam o ukochanym Gdy patrzy w bezkres wybielały Jak jego własne kości Uwierzytelniło się sfałszowanie zmysłu.
Mieczem są jego ostre zęby Kiedy kładę rękę na otumanioną Głowę Więzi imadło rozmigotanych Kłów.
Ojcze, wyswobodź z tego bólu bliskiego twojemu kresowi. Piękny dzień nocy. Serce ustanawia prawo Przenika z półrozwartymi ustami Gotowe by ukąsić
opustoszałą ciągłość
II
To co pisane nie jest teatrem tak jak ja nie mam nic wspólnego z dramatem. Zabije i jeden pocałunek jeśli miłość nie stanie się śmiercią, zwyczajną jak kroki zejścia. Coś kieruje mnie do wolności: to dziecięcy strach przed skrzynią pełną bezsennej woli. Pasma gór krzyżują się z paniką w ogrodzie zamieszkałym przez repetycję godną pożałowania. Nic nie przypomina zalanych słońcem popołudni. Czekam na ławce, naprzeciw Instytutu, pewna, to spotkanie będzie krytyczne. Nic nie odczuwam, gdy patrzę na gruzy mojego uwięzienia. Skała nie ma nic wspólnego z rozżarzoną masą, apogeum wściekłości, tak długo jak trwa ta furia. I gdy powoli żegna się z ciałem zamienia się w taniec, do którego prowadzą rozsierdzeni współmieszkańcy.
III
(Widmo miłości)
Widziałam moje czyny jak tańczą na plaży. Oto i miecz, oznajmiłam podstępowi. Nie chłostaj widma czarnych wód, nie zamykaj oczu w przejrzystej tafli nad zatopionym krajem. Nie wyrzekaj się języka, którym dawniej mówiono. Nie hołduj zawiei, ciemności ni suszy. W wodę podążaj za niebiańskim ojcem, który doznaje uczucia, gdy kryształowa trwoga wibruje.
Na płycie nagrobnej nie odnotują przyczyny. Rażąco biała jak ona, pofrunie ze skowytem, rozgrzebując żwir i zielsko. Wiosna się rozkruszy a cement straci swoją moc. (Rozłąka ta uczyni stratę solidnej przyczyny przesądzoną.)
To wszystko takie okrutne, okrutne i srogie. Szła do przodu nie odwracając głowy a ja podążałam za nią wzrokiem: jej plecy odbijały się w lustrze.
Niepokojąco nieczuła siostra niebieska wskazywała swą postawą jakże bezużyteczne jest zmęczenie i miłość.
Czekam chwilę na ściemnienie różnic i obojętności i otwieram okna. Nic pilnego robię to po to by się ruch nie wypaczył. Pożyczam sobie głowę mojej byłej ciekawości i nią kręcę. Nie, w istocie nie kręcę. Pozdrawiam poddańczo wszystkich tych pochlebców lęków – gwiazdy. Nie, w istocie nie mówię dobry wieczór. Mocuję spojrzeniową przędzą srebrne guziczki odległości niektóre się już odpruły drżą i zaraz spadną. Nic pilnego. Robię to tylko po to, by odległości okazać wdzięczność za jej ofertę.
Gdyby nie istniała odległość jakże skarlałyby dalekie podróże na skuterze przywożono by nam do domu jak pizzę wszechświat, na który taki apetyt miała nasza ucieczka. Pijawką przyssaną do grzbietu młodości byłaby starość a babcią wołałyby mnie od zarania mego i wnuki moje i moje pragnienie. A gwiazdy? czym byłyby bez wsparcia odległości. Ziemskimi srebrami jakimiś świecznikami popielniczkami do których kopcące jak smok bogactwo strząsałoby swoje popioły a podziw inwestował własne przeszacowanie.
Gdyby nie istniała odległość na ty bylibyśmy z tęsknotą. Rzadkie teraz jej wstydliwe spotkania z mnogą naszą potrzebą fatalistycznie nasiąkłyby ulicznym językiem pospolitości.
Prawda, gdyby nie istniała odległość ten bliski ktoś nie byłby jak daleka gwiazda przychodziłby na pierwszorzędne przyziemienie jedynie dwa kroki dzieliły by marzenia od jego zarysu. Podobnie tuż przy nas tkwiłaby duszy ostateczna ucieczka. Po co jej ta cała włóczęga. Miejsce puste jest przecież. My zeszlibyśmy by żyć w krypcie naszego ciała a ona z swoim mitem i jego bambetlami zrodziłaby się ponownie w ciele.
Odległości, gdybyś nie istniała przeszła by dużo łagodniej dużo szybciej w ciągu zaledwie jednej nocy niepamięć trudne przewlekle swoje dojrzewanie nazywane dla eufonii pamięcią.
Nie, w istocie nie pamięć. Mocuję spojrzeniową przędzą podobieństwa odpruły się drżą i zaraz spadną. Nie, w istocie nie mocuję. Usłużnie kręcę się wokół tych pochlebców czasu których dla zwięzłości nazwałam pamięcią. Nie, w istocie nie pamięć. Zaopatruję spadające gwiazdy w przedłużone unicestwienie. To pilne.
z tomu „Okres dojrzewania niepamięci”, 1994, tłum.: Leszek Paul
Bielsze wydają mi się twoje włosy wieczorem gdy skołowaciała czeszę je myślami.
Coś ci się stało? Postarzyła cię wielość fotografii czyżby nagadała ci na mnie zjadliwa wina moja.
Zawzięta powódka. To ona nauczyła mnie być tak rozrzutnie winną. Winną że od ognia drzewo się zajmuje ogień od wody gaśnie albo nasycenia winną że dzień jedynie jeden dzień żyje że świergot jedynie ptaków jest przywilejem że młodość na koniec nie przychodzi lecz na początku wtedy gdy sami z siebie jesteśmy tacy młodzi.
Nie słuchaj jej, nie żyję, drepczę tam i z powrotem moje fale wyrzucają mnie na moje fale. Nie żyję, wypielam; wir z wirów. Czystym go zostawię gotowym dla następnych.
Opłaty uiszczam, ślepo służę mrocznemu słowu temu – szarlatanowi alchemikowi – mieszam wrzenie jego potęgi. Zioła parzy z głębokich korzeni życia i z korzeni abiotycznych. Witaminy ślepej kontynuacji.
Niezłomność krzyczą naklejki flakonów To nie niezłomność. To pojednanie wrogie między życiem a jego brakiem.
Jestem ślepym czeladnikiem alchemika szarlatana. On ból nie do zniesienia uśmierza przejściowym. Czego więcej chcesz czego to on namawia matki te całe w czerni by dalej żyły by żyły żyły aż do głębokiej starości grobu własnych dzieci.
On sam uśmierzył i mnie tej pierwszej nocy gdy poznałam pustą poduszkę twoją gdy poszłam z nią spać. Jednak głęboko spałam błogo od czasu do czasu niepokojona swojsko jakby obok mnie trwała ciągle całonocna kołysanka kłótnia którą urządzał mój zrzędliwy słuch delikatnie tkanemu twojemu chrapaniu – nie było tak powietrze traciłeś.
Spałam. Z całą pewnością doniesie ci o tym zjadliwa moja wina.
Nie to, że w świetle paleniska go nie rozpoznała; to nie
łachy żebraka, przebranie, nie; bezsporne znaki:
szrama na kolanie, tężyzna, podstęp w oczach. Przerażona
chwytając się ściany, jakiejś wymówki szukała
jakiegoś jeszcze przedłużenia chwili, by nie odpowiedzieć
by się nie zdradzić. To dla niego, dwadzieścia lat straciła
dwadzieścia lat oczekiwania i marzeń, dla tego tutaj żałosnego
zbroczonego krwią siwobrodego? Bez słowa padła na krzesło
spojrzała na ziemię, na zabitych zalotników ospale, jakby
martwe własne pragnienia oglądała. I – Witaj w domu- powiedziała
słysząc obcy, odległy swój głos. W kącie, krosno
strop kratami cienia zapełniło; ptaki, ile ich tylko utkała
czerwonymi, lśniącymi nićmi, w zielonych listowiu, nagle
tej nocy jego powrotu, obróciły się w popiół i czerń
lecąc nisko na płaskim niebie kresu jej niezłomności.
Αριστέα Παπαλεξάνδρου – Aristea Papaleksandrou urodziła się w 1970 w Hamburgu. Studiowała w Akademii Muzycznej a następnie Nowogrecką Filologię Średniowieczną. Zajmuje się też zajmuje się badaniami nad krytyką powojennej poezji greckiej. Wykłada Historię Literatury w Fundacji Petrou Charis przy Akademii Atenskiej. Debiutowała w 1997 na łamach dwumiesięcznika Γράμματα και Τέχνες. Jest autorką 5 tomów poetyckich i lauretką prestiżowej nagrody Akademii Ateńskiej Fundacjii Petrou Charis za tom „«Μας προσπερνά» (Εκδόσεις Κέδρος, 2015).
– Veroniki Dalakoura urodzila się w Atenach w 1952 roku. Studiowała Prawo i Geografię społeczno-ekonomiczną. Jest autorką licznych tomów poezji oraz tłumaczeń. Jest jedną z ważniejszych poetek tak zwanego „Pokolenia70”. G. A Panagiotou w swojej antologii „Pokolenie lat 70” pisze: „W systematycznej, chronologicznej kolejności pierwszą decydującą dla jej istnienia warstwą jest zwątpienie z odpowiadającym mu i zasilającym je ruchem Beat Generation. Podawany jest w wątpliwość ogół tradycyjnych ideologicznych i społecznych wartości razem z wszystkimi nowymi estetyczno-literackimi prądami, powstającymi według ich własnej formuły. Jest to przymus, który nieraz graniczy z anarchistycznym bełkotem, lub bunt bez konkretnego obiektu, przeciw któremu mógłby się zwrócić i go zburzyć.” * Poezję Dalakoury wyróżnia nie tylko silny wątek erotyczny oraz „spirytualny” ale również zacieranie granic między tradycyjnym wierszem a prozą poetycką czy krótkimi formami naracyjnymi. Należy ona do dość szerokiego nurtu nazywanego Paralogizmem, często tłumaczonego jest jako poezja absurdu. Jak bardzo absurdalne czy surrealistyczne mogą wydawać się te wiersze, rządzą się one własną spójną, wewnętrzną logiką. Paralogizm był również odpowiedzią na cenzurę oraz na dominujący, nawet do dzisiaj, tradycyjny obraz kobiety i jej roli w greckim społeczeństwie. Niektórzy krytycy nazywają ją wręcz “papieżem” paralogizmu. Poezja Dalakoury, trudna do jednoznacznej interpretacji, konstruowana w taki sposób, że wymyka się jednoznacznej interpretacji. Sny, fantazje, fałszywe cytaty, pseudo a może rzeczywiste traumy mieszają się. Z dumą powiedziała mi kiedyś, że wielu krytyków nazywa ją mątwą (sepią), która wypuszcza ciemną maskującą ciecz w chwili, gdy zdaje ci się, że już masz ją w ręku.