Wieczór pomimo swojej uprzejmej temperatury popychał październik pospiesznie do wyjścia.
Siedzieli też i inni lękliwi na zewnątrz własny każdego strach tak łatwo nie rozstawał się z łagodnym takim preludium chłodu widzisz i ja omijałam twój północny klimat wakacyjnym prawie stawieniem czoła.
Marzniesz? Nie, gorąco debatujemy jakże czarne morze maluje nieobecność gwiazd
twój sok pomarańczowy daleko od mojej kawy siedział i zupełnie bez związku szepnąłeś miłość umiera zanim zdąży się zestarzeć
nie dosłyszałam przyciągnąłeś bliżej swoje krzesło tak gwałtownie że jego metalowa noga zakleszczyła się w myśli mojej nogi
i jakiś podejrzany ból zaświtał pozaziemski życzliwie pusty
oczywiste że ty Boże z góry pokątnie bezprawnie wlałeś mi ironię do kawy.
z tomu “Przeprowadziliśmy się ościennie”, 2007, tłum.: Leszek Paul
Po niebie jak na linii balansuje ogromna ciemność. I gdy w ramiona porywa mnie okno jedną ręką do środka pokoju wciągam ulicy niewiarygodną pustkę, drugą zagarniam garść obłoków i duszę swoją nimi obsiewam.
Wracam. Prawie wszystkie miejsca na powrót są wolne – iluż to powraca – przepełniony zawsze odjazd wielu odchodzi, wszyscy prawie.
Dużej szybkości nabiera pociąg szatkując wszystko co dała mi ta podróż twarze dopiero co pokochane zadziwiające uczucia, miejsca
cała w strachu melancholia ta obok że wypadnie z toru.
Ogólnie nie lubię mijać z bezbożną szybkością pól, obsianych, szczególnie nieużytków
martwię się że nie zdążę zapalić jedno spojrzenie w świętym stoicyzmie co okadzi mgłą jakąś odległą kapliczkę.
Zapalić jedno spojrzenie w nadżartych przez gryzoniowe opuszczenie ruderach i pokłonić się wyblakłym od deszczu i łez czasu nazwom stacji zaprzestanych
również by zdążyć przyjąć odległy dźwięk gwizdka pogłosu zawiadowcy.
Stacje zaprzestania.
I pociąg jakby zaczął tracić prędkość chcesz że z przyzwyczajenia chcesz że z szacunku do cienistych podróżnych być może zdążą.
Lecz nie. Nie spieszą się. Nie troszczą się o to cienie swoją obecnością nie raczą.
Dzieckiem z podwórka niebios ten dom. Wyniośle zbudowana tendencja przyziemienia na rozpostartych skrzydłach szczytu jak ambona by głosiło osłupienie poranną południową wieczorną ewangelię dnia.
Wychodzę na podwórko. Czeka na mnie lśniąca z siodłem lejcami uprzężą dzika wolność horyzontu by dosiąść ją i w galopie ujarzmić jej uwierzytelnienie. Ach, jedynie spojrzeniu i wizji udało się poskromić niematerialny ten narowisty podbój. Aroganckie mniemania bezchmurnego nieba spadają kruszą się bo przelotnie trwa Niezakłócenie.
Patrz jak o piędź potyka się ogrodzenie wokół działki. Niskie oswojone a jednak jeśli uważnie się przyjrzysz poczujesz jak dzieli moje dzień-dobry od dzień-dobry sąsiada całymi dniami granice w milczeniu podburza zbrojąc suche zielska przeciwko własnym braciom.
Wieczorem tylko, jednoczący zapach dziwaczków przekrada się przecinając je tu i tam w irracjonalnym świetle świetlików — świętojańskimi nazywaliśmy je gdy żyliśmy.
Ach, heroizmy ochotniczych snów niechlubne. Jaka to korzyść z zagrabienia dwóch piędzi księżycowego pyłu ciągle scheda zostawiona własnej ucieczce przez lato.
Dajmy im uczcić minutą wspólnie tym niepiśmiennym wdowom przedłużenia których prawo nie obejmuje
nawet jeśli nikt nie wie co w zanadrzu chowa dla nich jeszcze nadzieja.
(Lato, Platanos-Aigialeia)
z tomu: „Minutą wspólnie”, 1998, tłum.: Leszek Paul
I ja miałam do wynidź kilku z grobu lecz nie odrzekli mi czy chcą.
Jak odrzec mają donosiciela zostawiłeś zaszpachlowane światło wokół.
A zresztą po co ich pytasz czy chcą. Cud nie pyta. Za ucho chwyta ciągnąc wyrzuca cię w światło. Radujesz cię oczywiście z olśnienia, nie przeczę choć w środku żre cię robak zmartwienie by i cuda nie były nieśmiertelne.
Obywatelami przeto lepiej tam gwoli niedzielenia raz drugi pustego ich łoża.
z tomu: „Minutą wspólnie”, 1998, tłum.: Leszek Paul
Because these wings are no longer wings to fly -T.S.Eliot
Idę i zmierzcha. Decyduję i zmierzcha. Nie, nie jestem smutna.
Byłam dociekliwa i pilna. Znam się na wszystkim. Trochę na wszystkim. Znam imiona kwiatów gdy więdną, wiem kiedy zielenią się słowa i kiedy marzniemy. Jak łatwo przekręcić w kłódce uczuć dowolnym kluczem zapomnienia. Nie, nie jestem smutna.
Przeszłam przez deszczowe dni wezbrałam za tą kolczastą siatką wody cierpliwie i niezauważalnie, tak jak ból drzew gdy porzuca je ostatni liść, jak strach nieustraszonych. Nie, nie jestem smutna.
Przeszłam przez ogrody, zatrzymałam się przy fontannach widziałam wiele posążków śmiejących się do niewidocznych powodów radości. I małe zadufane amorki. Ich napięte łuki półksiężycem wzeszły moimi nocami i rozmarzyłam się. Widziałam liczne i piękne sny i widziałam jak się w nich zatracam. Nie, nie jestem smutna.
Wędrowałam wiele między uczuciami własnymi i innych, wolne miejsce zostawało zawsze między nimi by przejść mógł rozłożysty czas. Koło poczt przeszłam i ponownie przeszłam. Listy napisałam i ponownie napisałam i bez trudu do boga odpowiedzi się modliłam. Krótkie kartki przychodziły: serdeczne pożegnania z Patry i jeszcze jakieś pozdrowienia od wieży w Pizie która się chyli. Nie, nie jestem smutna, że dzień się chyli.
Dużo mówiłam. Do ludzi, latarni i zdjęć. I dużo do łańcuchów. Nauczyłam się ręce czytać i tracić ręce. Nie, nie jestem smutna.
Podróżowałam rzecz jasna. Byłam to tu to tam… Wszędzie gotowy świat by się zestarzeć.
Straciłam trochę tego, trochę tamtego. I na ostrożności w sobie straciłam i na nieuwadze swojej. Nad morze też poszłam. Przestronność mi się należała. Powiedzmy, że ją sobie wzięłam. Wystraszyłam się samotności więc ludzi wymyśliłam. Widziałam jak jedni padają od ręki cichego pyłu, co promień słońca przecina, inni od dźwięku dzwonka maleńkiego. I grzmotem dzwonów rozdzwoniłam ortodoksyjnej pustyni. Nie, nie jestem smutna.
Rozgorzałam i stliłam się. Rutyny księżyców też mi nie zabrakło. Ich kres nad morzem i ponad spojrzeniem, mroczny, mnie wyostrzył. Nie, nie jestem smutna.
Tak jak tylko mogłam opór stawiałam rzece tej wezbranej by mnie nie porwała, i tak jak tylko to było możliwe wodę wymyśliłam w suchych korytach i dałam się porwać.
Nie, nie jestem smutna. Noc o właściwej porze przychodzi.
.
z tomu: „Trochość świata”, 1971, tłum.:Leszek Paul
Siedzę tu i siedzę. Deszcz pada bez padania podobnie jak cień gdy zwraca nam ciało.
Siedzę tu i siedzę. Tutaj ja, vis-à-vis serce moje a trochę dalej moje zmęczone z nim obcowanie. Byśmy zdawali się liczniejsi za każdym razem gdy nas pustka liczy.
Wieje pokój pusty. Chwytam się mocno mojej metody by mnie wymiatano.
Wiadomości od ciebie żadnych. Zdjęcie twoje znieruchomiałe. Patrzysz jak przychodzący uśmiechasz się jak nie. Kwiatki uschnięte przy tobie powtarzają nieprzerwanie rzeczywiste swoje imię semprevives semprevives — wiecznie żywe, wiecznie żywe byś czasem nie zapomniał czym nie jesteś.
Pyta mnie czas którędy chcę by minął czy kładę akcent na starość czy radość. Bon moty. Żaden koniec nie bawi się słowami.
Wiadomości od ciebie żadnych. Zdjęcie twoje znieruchomiałe. Podobnie jak deszcz gdy pada nie padając.
Podobnie jak cień mój powracający ciałem. Podobnie jak gdy pewnego dnia spotkamy się tam w górze. W jakiejś rzadkości zarośniętej cienistymi nieoczekiwaniami i obrotami wiecznie zielonymi. Tłumaczyć namiętne milczenia które odczujemy — udoskonalona forma namiętnego upojenia które niesie za sobą jedno spotkanie tu na dole — przyjdzie pustka. Porwie nas wtedy jakieś burzliwe nierozpoznanie — udoskonalona forma brania w ramiona z której tu na dole korzysta spotkanie. Tak więc spotkamy się. Oddychając lekko, ukryci przed przyciąganiem. W strugach deszczu furiackiego braku grawitacji. Podczas może jakiejś podróży bezkresu w nieskończoność, na honorowej gali wręczenia strat Znanemu za jego olbrzymi wkład w Nieznane, zaproszeni na gwiaździste lśnienie przeznaczenia, na ceremonii zaniechań rozpływających się celów i pożegnań niebios byłych istotnych znaczeń. Tylko tym razem całe to towarzystwo oddaleń będzie jakoś markotne, ponure nawet jeśli niebyt raduje się z nicości. Może dlatego że zabraknie duszy towarzystwa. Ciała.
Krzyczę do prochów niech mnie rozbroją. Wołam je ich zakodowanym imieniem: Wszystko.
Będziecie się widywać sądzę regularnie ty i śmierć tego marzenia. Ostatnia latorośl marzenie.
Z wszystkich które miałam najbardziej roztropne. Klarowne, łagodne, wyrozumiałe. Nie takie oczywiście wizjonerskie ale też nie nędznie przyziemne nie całunne dla każdej ziemi. Gospodarne marzenie w sile i w błędach. Z tych które wykarmiłam najbardziej empatyczne — bym samotnie się nie starzała.
Będziecie się widywać sądzę regularnie ty i jego śmierć. Pozdrów je ode mnie, powiedz niech i ono przyjdzie koniecznie na nasze spotkanie tam, na gali wręczania strat.
Tak długo jak nie żyjesz kochaj mnie. Rzecz jasna zadowolę się niemożliwością. I ona mnie przecież kiedyś kochała. Tak długo jak nie żyjesz kochaj mnie. Bo wiadomości od ciebie żadnych nie mam. A biada gdy nie da znaku życia irracjonalność.
Możemy i my domowym sposobem powiększyć małe znaczenie zdjęcia
Tak obcy mi jesteś jak ciało snów jak dotyk jego. Znam cię jedynie gdy w ręce wpadnie mi jakieś twoje zdjęcie twoje spojrzenie wspinało się po trapie statku rozpięta kurtka falowała zwrócona ku odejściu zdjęcie małego rozmiaru do paszportu od piersi w górę. Mniejszy od połowy a patrz jak zaokrętowałeś się w mojej myśli totalną podróżą.
z tomu “Przeprowadziliśmy się ościennie”, 2007, tłum.: Leszek Paul