Nieoczekiwania

Kiki Dimoula

Nieoczekiwania / Απροσδοκίες

Mój Boże, co nas jeszcze nie czeka.

Siedzę tu i siedzę.
Deszcz pada bez padania
podobnie jak cień gdy
zwraca nam ciało.

Siedzę tu i siedzę.
Tutaj ja, vis-à-vis serce moje
a trochę dalej
moje zmęczone z nim obcowanie.
Byśmy zdawali się liczniejsi
za każdym razem gdy nas pustka liczy.

Wieje pokój pusty.
Chwytam się mocno mojej metody
by mnie wymiatano.

Wiadomości od ciebie żadnych.
Zdjęcie twoje znieruchomiałe.
Patrzysz jak przychodzący
uśmiechasz się jak nie.
Kwiatki uschnięte przy
tobie powtarzają nieprzerwanie
rzeczywiste swoje imię semprevives
semprevives — wiecznie żywe, wiecznie żywe
byś czasem nie zapomniał czym nie jesteś.

Pyta mnie czas
którędy chcę by minął
czy kładę akcent na
starość czy radość.
Bon moty.
Żaden koniec nie bawi się słowami.

Wiadomości od ciebie żadnych.
Zdjęcie twoje znieruchomiałe.
Podobnie jak deszcz gdy pada nie padając.

Podobnie jak cień mój powracający ciałem.
Podobnie jak gdy pewnego dnia spotkamy się
tam w górze.
W jakiejś rzadkości zarośniętej
cienistymi nieoczekiwaniami
i obrotami wiecznie zielonymi.
Tłumaczyć namiętne
milczenia które odczujemy
— udoskonalona forma namiętnego
upojenia które niesie za sobą jedno spotkanie
tu na dole — przyjdzie pustka.
Porwie nas wtedy
jakieś burzliwe nierozpoznanie
— udoskonalona forma brania w ramiona
z której tu na dole korzysta spotkanie.
Tak więc spotkamy się. Oddychając lekko, ukryci
przed przyciąganiem. W strugach deszczu
furiackiego braku grawitacji. Podczas może jakiejś
podróży bezkresu w nieskończoność,
na honorowej gali wręczenia strat Znanemu
za jego olbrzymi wkład w Nieznane,
zaproszeni na gwiaździste lśnienie przeznaczenia,
na ceremonii zaniechań rozpływających się
celów i pożegnań niebios
byłych istotnych znaczeń.
Tylko tym razem całe to towarzystwo oddaleń
będzie jakoś markotne, ponure
nawet jeśli niebyt raduje się z nicości.
Może dlatego że zabraknie duszy towarzystwa.
Ciała.

Krzyczę do prochów
niech mnie rozbroją.
Wołam je
ich zakodowanym imieniem: Wszystko.

Będziecie się widywać sądzę regularnie
ty i śmierć tego marzenia.
Ostatnia latorośl marzenie.

Z wszystkich które miałam najbardziej roztropne.
Klarowne, łagodne, wyrozumiałe.
Nie takie oczywiście wizjonerskie
ale też nie nędznie przyziemne
nie całunne dla każdej ziemi.
Gospodarne marzenie
w sile i w błędach.
Z tych które wykarmiłam
najbardziej empatyczne — bym
samotnie się nie starzała.

Będziecie się widywać sądzę regularnie
ty i jego śmierć.
Pozdrów je ode mnie, powiedz niech i ono
przyjdzie koniecznie na nasze spotkanie
tam, na gali wręczania strat.

Tak długo jak nie żyjesz kochaj mnie.
Rzecz jasna zadowolę się niemożliwością.
I ona mnie przecież kiedyś kochała.
Tak długo jak nie żyjesz kochaj mnie.
Bo wiadomości od ciebie żadnych nie mam.
A biada gdy nie da
znaku życia irracjonalność.

Możemy i my domowym sposobem powiększyć małe znaczenie zdjęcia

Kiki Dimoula

Możemy i my domowym sposobem powiększyć małe znaczenie zdjęcia

Tak obcy mi jesteś
jak ciało snów
jak dotyk jego.
Znam cię jedynie
gdy w ręce wpadnie mi
jakieś twoje zdjęcie
twoje spojrzenie wspinało się
po trapie statku
rozpięta kurtka falowała
zwrócona ku odejściu
zdjęcie
małego rozmiaru do paszportu
od piersi w górę.
Mniejszy od połowy
a patrz jak zaokrętowałeś się w mojej myśli
totalną podróżą.

z tomu “Przeprowadziliśmy się ościennie”, 2007, tłum.: Leszek Paul

Zdroweś Nigdy

Kiki Dimoula

Zdroweś Nigdy / Χαίρε ποτέ

Ostateczne Zdrowaśki wieczorem
nieskończone moje które ci posyłam
i zdroweś zdroweś na cześć nieprawdopodobnego
boska gorliwość niech ci przekaże.

Mdlejąc spadają fiołki
od uścisku łaskawej
pogody to uwierzytelnienie
od roku ich nie widziała.

Zdrowaś ciągłości kwiatów
w planowym waszym powrocie
zdrowaś ciągłości niepowrotu
pieczę sprawowałaś dosłownie nad martwymi.
Zdrowyś ciemności uścisku
co uznajesz to uwierzytelnienie
ostatni raz cię widział nim się narodziłeś.
Zdrowaś twoich oczu przed otwarciem trwogo
zdrowaś łaski pełna obietnico beznadziei
że spojrzenie twoje odważy kiedyś się ponownie
na moje pełne lęku otworzyć.
Zdrowaś twoich oczu trwogo przed otwarciem
wstęp wolny pamięci niech ma niech przychodzi
oglądać je kiedy tylko zechce
jutrzeńka dnia straconego.

A tobie świecie
co poniżasz się by żyć
tak długo jak traf ciebie wymaga
by cierpienia owocowały
twoją żyzną wytrzymałością,
co upokarzasz się by żyć
dla jednego marnego dobry wieczór
co rzuci ci podczas swej wędrówki
brzuchomówca księżyc w pełni
co mam ci powiedzieć?
Bądź pozdrowiony i ty.

————————————————————

*“jutrzeńka dnia straconego” (αὐγὴ χαμένης μέρας) – zmieniony przez K. D. cytat z akatystu: „Jutrzeńko dzień zbawienny znacząca” (tłumaczenie na język polski z roku 1792 przez unickiego księdza Tymoteusza Szczurowskiego).

z tomu „Zdroweś Nigdy”, 1988, tłum.: Leszek Paul

Kurz

Kiki Dimoula

Kurz / Σκόνη


Żal mi gospodyń
gdy tak się trudzą
każdego ranka usuwać z domu kurz,
kurz, ostateczne ciało bezcielesności.
Miotły zmiotki
odkurzacze miotełki
ściereczki szmaty pajace
hałasy ekwilibrystyczne style
biczem spadają ruchy
na udomowiony kurz.
Każdego ranka balkony i okna
amputują czynność i ekscytację;
odcięte głowy podskakują jak jojo
ręce wystają i wiją się z bólu
jakby je coś szlachtowało od środka
połamane ciał połówki,
przepiłowane schyleniem.
Kolejne łamanie Kompletności.
Nieustannie się łamie,
nawet zanim zaistnieje się kruszy
tak jakby to było dla niej właściwie celem
by nie być.
Kompletne życie mówi ci ktoś.

Od kiedy to kompletne
połamaną miarą którą trzymacie
mierzymy?
Godna pożałowania Kompletność.
Korpulentna włóczy się postrzelona.
Wariatka wołają za nią zubożałe wielkości.

Trzep trzep
niech kurz wyjdzie ze szpar
niech wyjdzie z głębokich gniazd snu,
prześcieradeł i pierzyn.
I te chwile gdy
wystraszone ciało rzuca się
nocą i wyje Boże mój zatracam się,
wytrzepane zostaną i one jak pył,
pyłem strata i strach
jak ja nie znoszę tego wytrzepywania
życia mojego wewnętrznego na zewnątrz.
Spuchnięte poduszki snu
przeraźliwie tłuczone pięściami i boję się
drżę niech się w puch nie obrócą;
kryształowymi testamentami snów są napchane.
Wszystkie sny sen odziedzicza
człowiek żadnego.
Drżę, takie globalne wydziedziczenie
nie zniosę by i je trzepano jak kurz.
Trzepanie dywanów
niech wyjdzie kurz z gniazd deseni
niech runie z koloru mostów.
I śpieszny krok
to opętane tam i z powrotem po domu
w płytkiej lojalności dywanów
żeby nikt z dołu nie usłyszał co stąpa,
żeby nie usłyszał co nie stąpa,
zostanie wytrzepany i on jak kurz
jak ja nie znoszę tego wytrzepywania
życia mojego wewnętrznego na zewnątrz.

Żal mi gospodyń
wysiłku ich bezpłodnego.
Kurz nie znika, nie ucieka.
Niekiedy czas odchodzi by czas spotkać
nowy pakt kurzu zawarty zostaje.
To wszystko co chroni nas przed nim — Czystość
i Stabilność — to środki jego powrotu.
Przynoszą go te pierwsze i najlepsze.
Nigdy nie widziałam bardziej zakurzonych powierzchni niż one.
Nawet Światło nieskazitelne
radosny transport kurzu;
prawdziwy cud widzieć go
jak zastygły przechodzi przez promień słońca
jakby stąpał po ruchomych schodach
tych nowoczesnych, usypiających
z wykastrowanymi stopniami.
Przenosi się
widoczny jak grubo mielony wiatr
by ponownie wejść otwartymi oknami
swoich otwartych praw.
Nasz byt dom jego i przyszłość jego.
Ja bałaganiara, daję mu osiąść.
Dociekliwy na grzbiecie książki
o Sędziwości.
Na rozsądnej fotografii moich dzieci
gdy te nosiły mnie
białą wykrochmaloną idealnie okrągłą Matkę
luźno od środka wszytą
ukrytymi rzadkimi fastrygami
na szkolnym fartuchu.
Teraz w Dorosłość ubrane są moje dzieci
ich fartuch kurz teraz nosi
okrągły kołnierzyk,
mnie nosi Matka kurz
właśnie tak powinny być szyte
więzi i zależności,
rzadkimi luźnymi fastrygami
by łatwo dały się odpruć.
Nigdy nie odkurzam
mosiężnego atlety
zdobiącego wielki zegar z mosiądzu.
Tak umięśnione jego kończyny
zdają się być rozsrożone.
Być może zmuszają go by trenował
coś bardzo niewidzialnego,
może by czas trenował
może czas chce być w stanie
biec szybciej niż biegnie.
Wynik który raduje kurz.
Siedzi na moim lustrze
swoim lustrze, dałam mu je w prezencie.
Jałowy przedmiot, cóż miałabym z nim począć.
Przestałam zapominaiać na nim swoje twarze
ochoty już nie mam by orać zmiany
i duplikować się odmienną.
Pozwalam mu posiedzieć
pozwalam mu przychodzić
kubłami niech przychodzi
niech rozsypie się nade mną
jak zmielona opowiastka wielkiej historii,
pozwalam mu szybkiemu szybko przychodzić
tak jak ten czas co trenuje
biegać szybciej niż biegnie
i siedzi sobie głęboko opasły kurz
pozwalam mu siedzieć, wiekuje
opaśle mnie okrywa, pozwalam mu
by mnie okrywał pozwalam
okrywa mnie
byś mnie zapominał pozwalam mu
byś mnie zapominał pozwalam
zapominasz mnie
zapominać mnie
pozwalam ci
bo nie znoszę tego wytrzepywania
życia wewnętrznego na zewnątrz


z tomu „Moje ostatnie ciało”, 1981, tłum.: Leszek Paul


Kiki Dimoula czyta wiersz “Kurz”

Peryfrastyczny kamień

Kiki Dimoula

Peryfrastyczny kamień
Ἡ περιφραστικὴ πέτρα

Mów.
Powiedz coś, cokolwiek.
Tylko nie stój jak stalowa nieobecność.
Wybierz chociaż jakieś słowo,
co wiąże cię mocniej
z nieokreślonością.
Powiedz:
„niesprawiedliwie”
„drzewo”
„nagie”.
Powiedz:
„zobaczymy”
„nieobliczalne”
„ciężar”.
Jest tyle słów śniących o
ulotnym, niezależnym życiu z twoim głosem.

Mów.
Przed nami tyle morza.
Tam gdzie my się kończymy
zaczyna się morze.
Powiedz coś.
Powiedz „fala”, co trwa w bezruchu
Powiedz „łódź”, co tonie
gdy ją przeciążasz intencjami.
Powiedz “chwila”,
która woła o pomoc, że się topi,
nie ratuj jej,
powiedz
“nie słyszałem”.

Mów.
Słowa mają między sobą wrogości,
mają swoje rywalizacje:
jedno z nich cię zniewoli
uwolni drugie.
Słowo z nocy wyciągnij
w ciemno.
Całą noc w ciemno.
Nie mów „cała”,
mów „najmniejsza”
która pozwoli ci odejść.
Najmniejsze
uczycie,
żal
cały
mój własny.
Cała noc.

Mów.
Powiedz „gwiazda”, która gaśnie.
Ciszy nie pomniejszy jedno słowo.
Powiedz „kamień”
który jest słowem nie do rozbicia.

Właśnie tak, tak po prostu
tak nazwę
ten spacer nad morzem.

z tomu: „Trochość świata”, 1971, tłum.:Leszek Paul

Kiki Dimoula czyta wiersz "Omowny kamień"

Wybawienie Magdaleny

Kiki Dimoula


Wybawienie Magdaleny / Η λύτρωση της Μαγδαληνής

W końcu
gwóźdź łaski wbiłam
w namiętność moją do ciebie
Dokonało się
wokół krzyż

i tak, bez lamentów
obojętna ściągam
zawinięty w białe prześcieradło
moich włosów
banitę zgasły pocałunek mój
z odrzekających się twoich nóg
z kwaśnych twoich ust

unoszę go sama
nie ma już nawet
tego fanatycznego ciężaru który
osiąga pozbawienie kiedy
dziedziczy go historia

jakże lekką pozostała
śmierć mojej namiętności do ciebie
zrozumiałe
ciało wykradziono z jego wnętrza
policz ile wieków krzewiło się szalone
wijąc się
na twoim lodowatym zaczepione odrzekaniu

i teraz kiedy odchodzą
Mojry mirrę niosące jedna za drugą
sama zostałam w tym pustym zdarzeniu

uchylam wieczko co przykrywa
te tutaj zwłoki co piszę
i smutna śmiejąc się zauważam

w jaki zmarszczony stetryczały obyczaj
przerodził się mój eros
jakim to gratem śmiesznym i daremnym
brak twojej odpowiedzi

Dokonało się, Jezu mój.

A jednak celebrowałam i w tym roku
obyczaj bólu pobożnie.

z tomu "Przeprowadziliśmy się ościennie", 2007, tłum.: Leszek Paul

Złodzieje w myśli

Kiki Dimoula

Złodzieje w myśli / Κλέφτες στη σκέψη

Płacząc opisuje
jak jej dom w ruinę obrócili złodzieje
zabrali jej biżuterię łajdaki i pogwałcili
starcze wartości.

Nie cieszy się?

U mnie od lat nie postawił
nogi żaden złodziej w domu
nawet na kawę.
Celowo tygielka w szafce nie zamykam.

Zawsze kiedy wracam modlę się
by kły drzwi wyłamane znaleźć

by światła drżały jakby przed chwilą
z wysokiego trzęsienia głową się zderzyły

bym wota pogrzebowe skradzione
zmumifikowanym królestwom zwierciadła zobaczyła

jakby ktoś w łazience właśnie się ogolił
i na moim gładkim dotyku broda wyrosła
na podłodze w kajdanach spoczywało dementi tego wszystkiego

a z kuchni by leniwie nadciągała para
ciepłego hojnie cynamonem posypanego dreptania

Tak jak byś wybrał

Kiki Dimoula

Tak jak byś wybrał

Piątek dzisiaj pójdę na ryneczek
przejdę się po zdekapitowanych ogrodach
zobaczę woń majeranku
pojmanego w pęczki.

Popołudniami chodzę ceny roszczeń spadają
przystępną znajdziesz zieleń
w fasoli kabaczkach pelargoniach lilijkach.
Słyszę co dzielnie wysławiają drzewa
obciętym językiem owoców
krasomówcze stosów pomarańczy i jabłek
koloru nabiera krztyna rekonwalescencji
na ziemistych policzkach
jakiegoś wewnętrznego oniemienia.

Rzadko coś kupuję. Dają ci tu do wyboru.
Udogodnienie czy raczej kłopot? Sam wybierasz a potem
jak uniesiesz ten nie do uniesienia ciężar
własnego wyboru.
Kiedy jak przyniesie jakże jest lekkie. Na początku.
Bo potem rzucą konsekwencje cię na kolana.
Nie do uniesienia i one.
W gruncie to tak jakbyś sam wybrał.

Co najwyżej kupię trochę ziemi. Nie do kwiatków.
Do spoufalenia.
Tam nie ma do wyboru. Tam z zamkniętymi oczami.

z tomu „Okres dojrzewania niepamięci”, 1994, tłum.: Leszek Paul

Syndrom jednoosobowy

 

Kiki Dimoula

Symptom jednoosobowy / Μονόκλινο σύμπτωμα

Za każdym razem dziwią się w recepcji
gdy o pokój jednoosobowy od frontu proszę.
Patrzą na mnie jakbym domagała się śmierci z widokiem.

Morze w lombardzie zastawiłam
powiedziałam sobie w tym roku wakacje w górach
może poszum lasów odczaruje
ten demoniczny syndrom powrotu
co w okamgnieniu każdą moją ucieczkę zniewala.
Gdy w ramiona weźmie mnie pomyślałam drzewa
satyr pień może się i zakorzenię.

A w górach to samo.
Pokój jakby ze stali
i czyste lekkie powietrze tchnęło kłódkami.
By się otworzyć walczyłam moim relanium
lecz ono ode mnie było bardziej chore.
Tak samo było w Pylos
ta sama chaotyczna ucieczka z Syros dwa lata temu
w Kalamacie przed rokiem po trzykroć gorsza
pociąg przeładowany a płacze chcą
do Aten wracać na piechotę.
Taka mania prześladowań zawłada mi miejscami.

Czyżby brakowało mi twojej nieobecności?
Nie jeździ ze mną zostawiam ją w domu.
Bezwzględna komenda odmiany by nie deptała mi po piętach.

Jakże zachłanne jesteś Niepojęte.
Tyle klarowności zawłaszczyłeś jako rękojmię
i kurort uczyniłeś sobie teraz
z tego niepojętego syndromu wroga mojego.
Wracać natychmiast. Autobusem taksówką
może złapię jakiś księżyc co też wraca
na swój pusty plac.

Druzgocący zwyczaj. Nic wielkiego
lecz jak mi się nie spodoba to jak ja wrócę
z twych zaświatów Niepojęte.

z tomu „Okres dojrzewania niepamięci”, 1994, tłum.: Leszek Paul

Wielkanoc w piekarniku

 

Kiki Dimoula

Wielkanoc w piekarniku

Beczało koźlę uparcie ochryple.
Otworzyłam piecyk z gniewem co wrzeszczysz spytałam
goście cię usłyszą.
Twój piecyk nie grzeje, beczy
zrób coś inaczej wyposzczone zostanie
święto okrucieństwo to wasze.

Rękę do środka włożyłam. Doprawdy.
Lodowate czoło nogi kark
trawa pastwisko turnie
rzeź.